To będzie smutny wpis, ale muszę gdzieś się "wygadać"... Oto moja historia:
Zaznaczę na wstępie, że jestem zagorzałą zwolenniczką karmienia piersią. Nie ma lepszego pokarmu dla maleńkiego dziecka i każde dziecko powinno być w ten sposób karmione. Powinno... no właśnie...
Od zawsze wiedziałam, że będę karmić swoje dziecko piersią. Przez całą ciążę starałam się do tego przygotować najlepiej, jak potrafiłam. Przeczytałam kilka mądrych książek, setki artykułów i dziesiątki wpisów na blogach na ten temat. Chodziłam na szkołę rodzenia, warsztaty laktacyjne. Czułam się przygotowana do tego zadania, nie dopuszczałam do siebie myśli, że może być inaczej. W końcu wszystkie propagatorki kp jednym głosem mówią, że wszystkie kobiety mogą wykarmić swoje dziecko. No może poza wyjątkami, kiedy istnieje ryzyko przekazania jakiejś choroby zakaźnej. A że ten przypadek mnie nie dotyczył, to co mogło pójść nie tak? Nie było innej opcji, będę karmić i koniec.
No właśnie - wszystko mogło pójść nie tak i moje chciejstwo nie miało tu żadnego znaczenia.
Kiedy trafiłam do szpitala, po tym jak odeszły mi wody, lekarz podjął decyzję o niezwłocznym cięciu cesarskim. I w tym momencie runęły wszystkie moje plany o naturalnym porodzie. Nawet próbowałam się targować, że może jednak spróbuję urodzić, ale z argumentem o zagrożeniu życia dziecka się nie dyskutuje. Po operacji byłam przez dobę na IOMie, a dziecko na oddziale noworodkowym. Przynieśli mi je dopiero kolejnego dnia, a po paru godzinach znów musieli zabrać na "noworodki". Oczywiście, jak tylko mogłam, to od razu próbowałam nakarmić ją piersią, niestety bezskutecznie. Nie miałam ani kropli pokarmu, mała się niecierpliwiła, strasznie płakała. Położne starały się pomóc, jak mogły, ale mimo to usłyszałam parę razy, że nic z tego nie będzie. Ja uparcie próbowałam dalej, choć przez pierwsze dni nie miałam ani kropli mleka. Oczywiście przez cały pobyt w szpitalu była karmiona mm. Najpierw na Oddziale Noworodkowym, potem przeze mnie - w końcu nie mogłam głodzić własnego dziecka.
Dopiero po 4 dniach pojawiły się pierwsze krople pokarmu. No właśnie - krople... a mała zjadała już wtedy 20-30 ml z butelki, moje krople jej nie wystarczały...
Poprawiło się po powrocie do domu i już po 3 dniach moja córeczka była tylko na piersi. Puszkę z mm zamknęłam na dnie szafy z nadzieją, że już jej nie będę potrzebować.
Ta sytuacja trwała niestety tylko 3 tygodnie, bo mała nie przybierała na wadze i po kolejnej kontroli wagi nie mogliśmy już dłużej czekać, zarówno położna jak i pediatra doradziły, że trzeba zacząć dokarmiać mlekiem modyfikowanym. Dałam radę kontynuować karmienie mieszane prawie do pół roczku małej. To i tak super biorąc pod uwagę, że dziecko nie specjalnie pałało miłością do piersi i niemal każde karmienie to była walka.
Przeżyłam to strasznie, jak podawałam małej butelkę, to przez pierwsze dni miałam łzy w oczach. Zresztą nawet teraz nie jest mi łatwo o tym rozmawiać. Mąż wspierał mnie bardzo, pomagał jak tylko mógł. Ale to ja siebie najbardziej obwiniałam. Uwierzyłam, że KAŻDA kobieta jest w stanie karmić dziecko. A ja nie dałam rady. Wiem, że to nieprawda, walczyłam, karmiłam tak długo, jak się dało. W pewnym momencie dziecko nie chciało już jeść bezpośrednio z piersi, to ściągałam i podawałam swoje z butelki, ale i to mała w końcu odrzuciła, to mimo marnej bo marnej laktacji, musiałam ją sztucznie wygasić. Po zupełnym odstawieniu mojego mleka potwierdziło się podejrzenie, że od początku córka kiepsko tolerowała mój pokarm. Dolegliwości brzuszkowe i kiepskie kupki przeszły z dnia na dzień.
To dobrze, że promuje się karmienie piersią, ale wciąż brakuje wsparcia dla kobiet, które mają z tym trudności. Nie wystarczy powiedzieć, że trzeba chcieć i prawidłowo przystawić dziecko do piersi, a na pewno się uda. W moim przypadku nawet najdoskonalsza technika przystawiania dziecka do piersi nie pomogłaby, bo dziecko miało problemy z tolerowaniem mojego pokarmu, więc nie przyswajało z niego tyle, ile powinno. Z punktu widzenia czasu wiem, że opóźniony start laktacji, a przede wszystkim zupełny brak nawału już wtedy zwiastowały problemy.
Moje dziecko żyje, rośnie, świetnie się rozwija. Ma się dobrze. Ma przeszło 7 miesięcy, a nawet kataru (mimo moich 2 większych infekcji) nie złapało. Wbrew temu, co sugerują te bardziej zagorzałe fanki karmienia piersią, wcale nie truję swojego dziecka. Mleko modyfikowane może nie jest idealnym pożywieniem, ale nie jest też złem wcielonym i krzywdy dziecku nie robi.
sobota, 2 stycznia 2016
piątek, 1 stycznia 2016
Przełomowa noc
Nigdy nie lubiłam Sylwestra. Owszem, trafiło się kilka fajnych imprez, ale myślę, że data miała w ich przypadku najmniejsze znaczenie. Nie podoba mi się to, że co by się nie działo, trzeba się spiąć i świetnie tej nocy bawić, bo... No właśnie - bo co?
Bo nic! Każdy spędza ten wieczór, jak chce. My akurat od kilku lat spędzamy go w domu. Czasem sami, czasem z przyjaciółmi, w małym kameralnym gronie. Po prostu dobra okazja, żeby się spotkać, bo następnego dnia nikt nie musi wstawać do pracy. Ot co. A huczne imprezy? Mając małe dziecko zupełnie to sobie odpuszczamy. Może za jakiś czas mi się odmieni, na razie lubię nasze leniwe domowe Sylwestry.
A co z samym przełomem roku? To dość umowna sprawa, ale w sumie termin do podsumowań i planowania zmian dobry, jak każdy inny. Tak, tak, noworoczne postanowienia się rzadko spełniają. Może i tak, ale zawsze lepiej wprowadzać zmiany na lepsze prędzej niż później, poza tym w magię tej daty i tak nie wierzę ot po prostu mam już dość i chcę coś zmienić.
A to moja lista (ciekawe co z tego za rok będę mogła odhaczyć jako zrobione...)
Bo nic! Każdy spędza ten wieczór, jak chce. My akurat od kilku lat spędzamy go w domu. Czasem sami, czasem z przyjaciółmi, w małym kameralnym gronie. Po prostu dobra okazja, żeby się spotkać, bo następnego dnia nikt nie musi wstawać do pracy. Ot co. A huczne imprezy? Mając małe dziecko zupełnie to sobie odpuszczamy. Może za jakiś czas mi się odmieni, na razie lubię nasze leniwe domowe Sylwestry.
A co z samym przełomem roku? To dość umowna sprawa, ale w sumie termin do podsumowań i planowania zmian dobry, jak każdy inny. Tak, tak, noworoczne postanowienia się rzadko spełniają. Może i tak, ale zawsze lepiej wprowadzać zmiany na lepsze prędzej niż później, poza tym w magię tej daty i tak nie wierzę ot po prostu mam już dość i chcę coś zmienić.
A to moja lista (ciekawe co z tego za rok będę mogła odhaczyć jako zrobione...)
- zredukować ilość posiadanych rzeczy (oddać/wyrzucić to, co niepotrzebnie zawala mi przestrzeń)
- nauczyć nie przejmować się tym, co ludzie powiedzą (nawet ci najbliżsi - trudno, nie da się uszczęśliwić wszystkich)
- jeść mniej wysoko przetworzonej żywności (drogo, niezdrowo - bez sensu!)
- jeść mniej mięsa (a może nie jeść go wcale?)
- oglądać mniej telewizji, słuchać więcej radia
- narzekać mniej, jeśli coś mi się nie podoba - zmienić to, jeśli nie mam na to wpływu - olać to;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)