wtorek, 30 sierpnia 2016

Życiowe rewolucje i powrót do życia

Wracam do blogowania :)

Ostatnie miesiące to wielkie zmiany w życiu moim i mojej rodziny. Gadzina poszła do żłobka, ja wróciłam do pracy, cała rodzina uczy się żyć w nowym harmonogramie dni i tygodni. Choć czasu coraz mniej, to i tak jest fajnie. Codzienne życie zyskało nowy rytm, w którym chyba nieźle się odnajdujemy. Nie jest nudno, jest cudnie, choć nie idealnie... ;)

Po kolei będę opisywać co i jak ze żłobkiem i powrotem do pracy po dłuuuuugiej nieobecności. Będzie też znów o wielopieluchach i codzienności, takiej zwykłej, bez fajerwerków, ale to ta codzienność, to sedno życia. Ponownie zapraszam. Będzie mi miło, jeśli zechcesz czasem do mnie zajrzeć ;)

czwartek, 28 kwietnia 2016

W wielorazowej krainie - czy naprawdę jest to takie tanie?

Jednym z argumentów często przytaczanym jako zachętę do korzystania z pieluszek wielorazowych jest ekonomiczność tego rozwiązania. Kupuje się komplet pieluszek i korzysta do końca pieluchowania, kolejne dzieci korzystają już zupełnie gratis. I w teorii wszystko się zgadza, gorzej z praktyką. Z góry zaznaczam, że opisuję pieluszki uszyte z tkaniny PUL, z wełniakami nie mam żadnego doświadczenia.

Po pierwsze trzeba się nastawić na większy jednorazowy wydatek na początek. Pojedyncze pieluszki są dość drogie, zwłaszcza te renomowane, polecane przez doświadczone wielopieluchomamy. Oczywiście jeśli od początku ciąży (lub jeszcze na etapie planowania) jesteśmy zdecydowane na pieluchy wielorazowe, możliwe jest rozłożenie tych kosztów na dłuższy czas. Jedna pieluszka kosztuje tak mniej od dwudziestu do przeszło stu złotych. Do tego trzeba dokupić wkłady i kilka akcesoriów do pieluchowania. Robi się z tego niezła sumka, jednak wciąż w ogólnym rozrachunku wychodzi to taniej niż kupowanie niezliczonych paczek pieluszek jednorazowych.

Na ostateczny koszt pieluch wielorazowych składa się wiele czynników:


  1. wybrany system pieluchowania

    Najtaniej jest używać otulaczy z wkładami chłonnymi, po każdorazowym "zużyciu" wymieniamy wkłady, a otulacz można użyć wielokrotnie (o ile oczywiście nie zostanie mocniej pobrudzony). Jako wkłady można wykorzystać starą dobrą tetrę (polecam tę podwójnie tkaną, muślinową lub bambusową) i wtedy wychodzi mega tanio. Jednak taka tetra jest stosunkowo mało chłonna i po jakimś czasie przestaje wystarczać i wtedy warto się wesprzeć specjalnymi wkładami.
    Najwygodniejsze są pieluszki kieszonki, te jednak są sporo droższe, bo komplet (pieluszka + wkłady) przy każdym przewinięciu ląduje w praniu i musimy mieć sporo takich kompletów.
    Na noc i dłuższe wyjścia warto zaopatrzyć się w kilka formowanek.
    Są jeszcze pieluszki AIO, czyli gotowa pieluszka z doszytymi wkładami, bardzo wygodne, bo trzeba się bawić w kompletowanie po praniu, ale najczęściej schną bardzo długo...
    Coraz popularniejszym rozwiązaniem jest też system SIO czyli pieluszka z dedykowanymi wkładami, które dopina się w całość za pomocą napek. Tu nie trzeba wymyślać jakie dać wkłady, bo są zazwyczaj przypisane do konkretnej pieluszki, a dzięki odpinaniu schną szybciej niż AIO. Teoretycznie pieluszkę, po odpięciu zmoczonych wkładów, można wykorzystać ponownie, jednak nie zawsze da się tak zrobić, bo mają one cienką warstewkę, która chłonie troszkę moczu.
  2. częstotliwość prania

    Ilość potrzebnych pieluszek jest ściśle związana z częstością prania. Potrzebujemy tyle pieluszek, żeby starczyło nam na okres od jednego do drugiego prania + czas schnięcia, a to niekoniecznie jest proste do zaplanowania. Bo czasem pieluszka i wkłady schną kilka godzin a czasem wkład jest suchy dopiero po 2 dniach. Sztuczne materiały schną szybko, ale są mniej chłonne, za to dobrze chłonące wielowarstwowe wkłady z tkanin naturalnych potrafią schnąć całe wieki.
  3. trafność wyboru

    Nie zawsze kupione pieluszki okazują się odpowiednie do naszych potrzeb. Zwłaszcza, że dostępność pieluszek wielorazowych w sklepach stacjonarnych, jest dość marna. Ja wszystkie swoje pieluszki kupiłam w internecie i mimo najszczerszych chęci sprzedawcy, wielu zdjęć i szczegółowego opisu, nie jest to to samo, co obejrzenie różnych pieluszek na żywo i porównanie ich ze sobą. A nawet wtedy może się okazać, że wybrane pieluszki nie sprawdzają się u nas w praktyce, zwłaszcza, jeśli dziecko przewijane jest przez kilka osób. To co ogarnia mama, może okazać się zbyt skomplikowane dla taty, babci czy niani... Można kupić wszystkiego po trochu i każdy będzie używał, co mu wygodne, ale to zazwyczaj wymaga większej ilości pieluch.
  4. zmieniające się potrzeby dziecka

    Żadna to tajemnica, że dzieci rosną i to w zastraszającym tempie. Są niby pieluchy One Size, czyli z regulacją wielkości, ale najczęściej są one trochę za duże dla noworodka i nieco za małe na trzy- czy czterolatka, który potrzebuje jeszcze pieluchy w nocy. Jeśli planujemy wielopieluchować od samego początku przyda się stosik w rozmiarze noworodkowych, a dla starszaka kupić będzie trzeba kilka pieluszek w rozmiarze XL. Poza tym z czasem potrzebne są bardziej chłonne wkłady, więc mimo najlepiej zaplanowanego stosiku, tak czy siak trzeba z czasem coś tam zawsze jeszcze dokupić.
  5. zużycie materiału

    Niby, jeśli odpowiednio dba się o pieluchy, to posłużą one przez wiele lat kilkorgu dzieci. Jednak zawsze może zdarzyć się jakaś wpadka w praniu, z czasem wyrabiają się rzepy, napy, gumki. Naturalne wkłady mogą wyłysieć lub w inny sposób ulec zniszczeniu, a pul, zwłaszcza w tańszych pieluchach, z różnych przyczyn może zacząć przeciekać.
  6. kolekcjonerstwo

    Jest tyle rodzajów pieluszek, tyle wzorów i kolorów, co jakiś czas pojawiają się nowe rozwiązania. Czasem nie sposób oprzeć się pokusie kupienia kolejnej pieluszki i kolejnej... w końcu one są takie ładne i akurat w promocji ;)
Nie wiem czy są osoby, które od razu potrafią określić swoje potrzeby i skompletować raz stosik, który sprawdzi się przez cały okres pieluchowania. Niemniej jednak uważam, że nadal się to opłaca. A to, jakie są moje pomysły na ograniczenie kosztów zakupu pieluszek dla dzieck opiszę w następnym poście :)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

W wielorazowej krainie - jak to wygląda w praktyce

Pieluszki wielorazowe stosujemy już od blisko pół roku, więc jako taką opinię wyrobić sobie w tym czasie mogłam. Oczywiście opinia ta oparta jest o tylko te pieluszki, które posiadam. A stosik mam raczej pokaźny, może nawet za bardzo, nie mam wprawdzie wszystkich możliwych rodzajów i marek pieluszek, ale coś tam już o tym wiem, to się podzielę.

Na co dzień, w domu najchętniej używamy kieszonek, jest to bez wątpienia najwygodniejsze wyjście. Po praniu jest chwila zabawy w skompletowanie pakiecików, a potem to już jak z pampersem, biorę gotową pieluchę ze stosiku, zakładam dziecku równie szybko jak jednorazówkę, a zużytą wrzucam do wiaderka, w którym oczekują na pranie. Będąc w domu nie mam problemu z częstym przewijaniem (co ok. 2 godziny). Niestety czasem zdarzają się przecieki, zazwyczaj, jak się zagapię i za długo zwlekam ze zmianą pieluszki albo, gdy nie dość starannie założę pieluszkę. Mamy sporo ubranek, więc nie ma problemu z przebieraniem, a pranie dziecięce i tak leci co dwa dni. Gadzina niedługo pójdzie do żłobka i tam też chyba najlepiej sprawdzą się kieszonki, mam nadzieje, że opiekunki nie będą mieć z nimi problemu.

Ostatnio zaczęłam się także przekonywać do otulaczy i wkładów, wówczas po użyciu wystarczy wymienić wkład, a otulacz można użyć ponownie kilkukrotnie. Ale wciąż nie jest to mój ulubiony system, zwłaszcza, że dziecię mam raczej z tych ruchliwszych i zwiewających z przewijaka, więc czasem muszę się nagimnastykować zanim uda mi się zapiąć pieluchę na uciekającej pupie. Wolę jednak jak pieluszka trzyma się całości

Na spacery i wizyty w gościach korzystam z pieluszek z wpinanym wkładem dedykowanym, czyli z systemu sio, te co mamy (Grovia i Close Parents) są "pancerniejsze" od zwykłych kieszonek i dają lepszą ochronę przed przeciekaniem. Gdyby nie koszty, to rzeczywiście używałabym tylko tych pieluszek.

Na nocki używamy formowanek. Moje ulubione to te z kompletem wkładów dobranych przez producenta wpinanymi na napy. Te z kieszonką jakoś mnie do końca nie przekonują, niby idea ok, ale trzeba się nakombinować, żeby dobrać odpowiedni zestaw wkładów. Choć też nie są złe, jak odpowiednio dobiorę wkłady, to też dają radę wytrzymać nockę.

Czasem jednak korzystamy nadal z jednorazówek. Są sytuacje, w których jest to po prostu lepsza opcja.

Pierwsza taka sytuacja dotyczy czasu choroby. Nie mam na myśli byle katarku czy przeziębienia, ale niestety zdarzyło nam się trafić na nieco dłuższą chwilę do szpitala i tam korzystałam wyłącznie z jednorazówek. Przede wszystkim ze względów higienicznych, wiadomo, że w szpitalach pałętają się przeróżne bakterie, a niektórych z nich ciężko pozbyć się zwykłym praniem i nie chciałam ryzykować przywleczenia czegoś paskudnego do domu, a nie wszystkie pieluszki można traktować praniem w gorącej wodzie. Po drugie warunki w poznańskim szpitalu dziecięcym są, oględnie mówiąc, dość trudne, miejsca jest niewiele, a trochę rzeczy osobistych przy małym dziecku trzeba ze sobą mieć. Jakoś nie wyobrażam sobie do tego jeszcze mieć worka czy wiaderka zużytych pieluch, poza tym ktoś musiałby je ode mnie codziennie odbierać, prać i dowozić nowe. Nie było nawet czasu na dodatkowe pranie, ledwo wyrabialiśmy się z tym podstawowym. Wiem, że są osoby, które i w tych warunkach stosują wielorazówki, ale dla mnie szpital jest takim miejscem, gdzie maksymalną ilość rzeczy zastępuję jednorazówkami, nawet smoczki i butelki, których tam używaliśmy poleciały do kosza, a w domu już korzystaliśmy z nowych.

Podobnie postąpiłam, jak się Gadzinie zdarzyła mała biegunka. Niby to po lekach, ale nigdy nie wiadomo, żeby później nie szukać sposobu jak by tu zdezynfekować pieluchy, wolę przez dzień czy dwa używać jednorazówek.

Poza tym na krótkie wyjazdy też biorę jednorazówki. Takie 3-4 dni to z jednej strony za krótko, żeby planować pranie, zwłaszcza jeśli nie mam swobodnego dostępu do pralki, a z drugiej strony za długo, żeby przechowywać pieluchy i potem wracać z takim ładunkiem w samochodzie.

Nie jestem fanatyczką, tak, jak ze wszystkim, i tu przydaje się umiar. Ja wiem, że każda pojedyncza pieluszka będzie się rozkładać setki lat, ale podobnie jest z innymi plastikami w naszym otoczeniu, nie sposób z nich wszystkich zrezygnować. Jeśli mam wybór, to ograniczam produkcję śmieci, ale nie za wszelką cenę. Mimo wszystko życie należy sobie ułatwiać...

wtorek, 9 lutego 2016

Kiedy mama jest trochę za bardzo smutna....

Wiedziałam, że hormony po porodzie szaleją. Wiedziałam, że będzie to miało wpływ na moje samopoczucie i zachowanie. Ale że aż tak?

Pierwsze zdziwienie przyszło tuż po porodzie. Ok, w szpitalu nachodziły mnie momenty paniki "i co teraz będzie?", ale tak w granicach normy myślę. W końcu w moim życiu zaszła właśnie chyba największa rewolucja - pojawił się mały człowiek, w dodatku w pełni zależny ode mnie. Prawdziwa jazda zaczęła się po powrocie do domu. Poszłam pod prysznic i po prostu zaczęłam ryczeć. Ot tak sobie, bez powodu. I tak przez pierwsze tygodnie co rusz. Na szczęście chwile szlochu przeplatane były niemal na równi z chwilami totalnej głupawki. Tak, jak przewidywałam, ta chwiejność nastroju minęła po kilku tygodniach wraz z końcem połogu.

Po ok. pół roku od porodu zaczęłam zauważać, że dzieje się ze mną coś niepokojącego. Nic mnie nie cieszyło, coraz częściej denerwowałam się z byle powodu, a co najgorsze - łapałam się na tym, że dziecko mnie irytuje. Coraz bardziej mi to ciążyło. W końcu bardzo chcieliśmy dziecka i pojawiło się ono w naszym życiu bardzo świadomie. Dlaczego więc mnie to nie cieszyło?

Najgorsze było chyba to, że każdy dzień był jak "Dzień Świstaka". Z dzieckiem od rana do wieczora, a potem jeszcze w nocy. Kocham moje dziecko ponad wszystko i za nic nie cofnęłabym czasu, po prostu ta ciągła odpowiedzialność i konieczność "bycia na każde zawołanie" zaczęła mnie przerastać.

Wtedy przyszła myśl o depresji poporodowej. A może to tylko baby blues? Jak zwał, tak zwał. Poszukałam, poczytałam i nadal nic. Pewnie powinnam się z tym zgłosić do jakiegoś lekarza, ale... leków na to nie zamierzam żadnych brać, a terapia... taaa w polskiej służbie zdrowia, dobre ;) Jakoś sama muszę sobie z tym poradzić.

Przy którejś kolejnej kłótni przyznałam się mężowi do nieradzenia sobie z własnymi emocjami. O dziwo już sam ten fakt nico pomógł. Ale tylko nieco. Mąż udziela się jak może, ale i tak przez większość dnia wszystko jest na mojej głowie. Kolejną pozytywną cegiełkę postanowiło dorzucić moje dziecię - zaczęło sobie na nowo układać porządek dnia i jakoś udaje nam się trzymać mniej więcej tej rutyny do dziś. Rutyna z dzieckiem jest fajna, ono ma poczucie bezpieczeństwa, a ja wiem jak zagospodarować czas. Dni, mimo że bardzo do siebie podobne, zaczęły nam jakoś milej upływać.

Niedawno też trafiłam na teksty na ten temat na dwóch z moich ulubionych blogów i podniosło mnie to nieco na duchu. To niby oczywiste i mało odkrywcze, ale jakoś pomogła mi świadomość, że nie jestem z tym problemem sama.

Jakoś powoli wszystko zaczyna na nowo nabierać barw. Choć do ideału jest jeszcze daleko. Jak na zbawienie czekam na miejsce w żłobku i możliwość powrotu do pracy, wyjścia do ludzi - dorosłych! Może za kilka miesięcy się uda. Póki co trzymam się myśli, że wiosna coraz bliżej. Staram się łapać każdą chwilę ładnej pogody, fajnie, jeśli uda się nam wybrać na dłuższy spacer. Znalazłam sobie odmóżdżające i relaksujące zajęcie, na które szukam paru chwil każdego dnia. Gadzinka współpracuje i część dnia pięknie się sama bawi, ucina sobie regularne, czasem dłuższe drzemki. Da się z nią całkiem sprawnie ogarnąć mieszkanie (choć czasem naczynia mogą poczekać, aż mąż wróci z pracy), zrobić zakupy i przygotować posiłki. Jest nieźle, nie skupiam się na gorszym nastroju, odganiam czarne myśli, cieszę się pierdołami i staram się coraz więcej robić dla siebie. Jakoś się kręci.

Decydując się na macierzyństwo wiedziałam, że będzie to nie lada wyzwanie, nie spodziewałam się jedynie, że będzie to aż tak ciężkie psychicznie. Szkoda tylko, że tak mało się o tym mówi, choć chyba na szczęście coraz więcej.

sobota, 2 stycznia 2016

Karmienie piersią czasem po prostu się nie udaje...

To będzie smutny wpis, ale muszę gdzieś się "wygadać"... Oto moja historia:

Zaznaczę na wstępie, że jestem zagorzałą zwolenniczką karmienia piersią. Nie ma lepszego pokarmu dla maleńkiego dziecka i każde dziecko powinno być w ten sposób karmione. Powinno... no właśnie...

Od zawsze wiedziałam, że będę karmić swoje dziecko piersią. Przez całą ciążę starałam się do tego przygotować najlepiej, jak potrafiłam. Przeczytałam kilka mądrych książek, setki artykułów i dziesiątki wpisów na blogach na ten temat. Chodziłam na szkołę rodzenia, warsztaty laktacyjne. Czułam się przygotowana do tego zadania, nie dopuszczałam do siebie myśli, że może być inaczej. W końcu wszystkie propagatorki kp jednym głosem mówią, że wszystkie kobiety mogą wykarmić swoje dziecko. No może poza wyjątkami, kiedy istnieje ryzyko przekazania jakiejś choroby zakaźnej. A że ten przypadek mnie nie dotyczył, to co mogło pójść nie tak? Nie było innej opcji, będę karmić i koniec.

No właśnie - wszystko mogło pójść nie tak i moje chciejstwo nie miało tu żadnego znaczenia.

Kiedy trafiłam do szpitala, po tym jak odeszły mi wody, lekarz podjął decyzję o niezwłocznym cięciu cesarskim. I w tym momencie runęły wszystkie moje plany o naturalnym porodzie. Nawet próbowałam się targować, że może jednak spróbuję urodzić, ale z argumentem o zagrożeniu życia dziecka się nie dyskutuje. Po operacji byłam przez dobę na IOMie, a dziecko na oddziale noworodkowym. Przynieśli mi je dopiero kolejnego dnia, a po paru godzinach znów musieli zabrać na "noworodki". Oczywiście, jak tylko mogłam, to od razu próbowałam nakarmić ją piersią, niestety bezskutecznie. Nie miałam ani kropli pokarmu, mała się niecierpliwiła, strasznie płakała. Położne starały się pomóc, jak mogły, ale mimo to usłyszałam parę razy, że nic z tego nie będzie. Ja uparcie próbowałam dalej, choć przez pierwsze dni nie miałam ani kropli mleka. Oczywiście przez cały pobyt w szpitalu była karmiona mm. Najpierw na Oddziale Noworodkowym, potem przeze mnie - w końcu nie mogłam głodzić własnego dziecka.

Dopiero po 4 dniach pojawiły się pierwsze krople pokarmu. No właśnie - krople... a mała zjadała już wtedy 20-30 ml z butelki, moje krople jej nie wystarczały...

Poprawiło się po powrocie do domu i już po 3 dniach moja córeczka była tylko na piersi. Puszkę z mm zamknęłam na dnie szafy z nadzieją, że już jej nie będę potrzebować.

Ta sytuacja trwała niestety tylko 3 tygodnie, bo mała nie przybierała na wadze i po kolejnej kontroli wagi nie mogliśmy już dłużej czekać, zarówno położna jak i pediatra doradziły, że trzeba zacząć dokarmiać mlekiem modyfikowanym. Dałam radę kontynuować karmienie mieszane prawie do pół roczku małej. To i tak super biorąc pod uwagę, że dziecko nie specjalnie pałało miłością do piersi i niemal każde karmienie to była walka.

Przeżyłam to strasznie, jak podawałam małej butelkę, to przez pierwsze dni miałam łzy w oczach. Zresztą nawet teraz nie jest mi łatwo o tym rozmawiać. Mąż wspierał mnie bardzo, pomagał jak tylko mógł. Ale to ja siebie najbardziej obwiniałam. Uwierzyłam, że KAŻDA kobieta jest w stanie karmić dziecko. A ja nie dałam rady. Wiem, że to nieprawda, walczyłam, karmiłam tak długo, jak się dało. W pewnym momencie dziecko nie chciało już jeść bezpośrednio z piersi, to ściągałam i podawałam swoje z butelki, ale i to mała w końcu odrzuciła, to mimo marnej bo marnej laktacji, musiałam ją sztucznie wygasić. Po zupełnym odstawieniu mojego mleka potwierdziło się podejrzenie, że od początku córka kiepsko tolerowała mój pokarm. Dolegliwości brzuszkowe i kiepskie kupki przeszły z dnia na dzień.

To dobrze, że promuje się karmienie piersią, ale wciąż brakuje wsparcia dla kobiet, które mają z tym trudności. Nie wystarczy powiedzieć, że trzeba chcieć i prawidłowo przystawić dziecko do piersi, a na pewno się uda. W moim przypadku nawet najdoskonalsza technika przystawiania dziecka do piersi nie pomogłaby, bo dziecko miało problemy z tolerowaniem mojego pokarmu, więc nie przyswajało z niego tyle, ile powinno. Z punktu widzenia czasu wiem, że opóźniony start laktacji, a przede wszystkim zupełny brak nawału już wtedy zwiastowały problemy.

Moje dziecko żyje, rośnie, świetnie się rozwija. Ma się dobrze. Ma przeszło 7 miesięcy, a nawet kataru (mimo moich 2 większych infekcji) nie złapało. Wbrew temu, co sugerują te bardziej zagorzałe fanki karmienia piersią, wcale nie truję swojego dziecka. Mleko modyfikowane może nie jest idealnym pożywieniem, ale nie jest też złem wcielonym i krzywdy dziecku nie robi.