Wiedziałam, że hormony po porodzie szaleją. Wiedziałam, że będzie to miało wpływ na moje samopoczucie i zachowanie. Ale że aż tak?
Pierwsze zdziwienie przyszło tuż po porodzie. Ok, w szpitalu nachodziły mnie momenty paniki "i co teraz będzie?", ale tak w granicach normy myślę. W końcu w moim życiu zaszła właśnie chyba największa rewolucja - pojawił się mały człowiek, w dodatku w pełni zależny ode mnie. Prawdziwa jazda zaczęła się po powrocie do domu. Poszłam pod prysznic i po prostu zaczęłam ryczeć. Ot tak sobie, bez powodu. I tak przez pierwsze tygodnie co rusz. Na szczęście chwile szlochu przeplatane były niemal na równi z chwilami totalnej głupawki. Tak, jak przewidywałam, ta chwiejność nastroju minęła po kilku tygodniach wraz z końcem połogu.
Po ok. pół roku od porodu zaczęłam zauważać, że dzieje się ze mną coś niepokojącego. Nic mnie nie cieszyło, coraz częściej denerwowałam się z byle powodu, a co najgorsze - łapałam się na tym, że dziecko mnie irytuje. Coraz bardziej mi to ciążyło. W końcu bardzo chcieliśmy dziecka i pojawiło się ono w naszym życiu bardzo świadomie. Dlaczego więc mnie to nie cieszyło?
Najgorsze było chyba to, że każdy dzień był jak "Dzień Świstaka". Z dzieckiem od rana do wieczora, a potem jeszcze w nocy. Kocham moje dziecko ponad wszystko i za nic nie cofnęłabym czasu, po prostu ta ciągła odpowiedzialność i konieczność "bycia na każde zawołanie" zaczęła mnie przerastać.
Wtedy przyszła myśl o depresji poporodowej. A może to tylko baby blues? Jak zwał, tak zwał. Poszukałam, poczytałam i nadal nic. Pewnie powinnam się z tym zgłosić do jakiegoś lekarza, ale... leków na to nie zamierzam żadnych brać, a terapia... taaa w polskiej służbie zdrowia, dobre ;) Jakoś sama muszę sobie z tym poradzić.
Przy którejś kolejnej kłótni przyznałam się mężowi do nieradzenia sobie z własnymi emocjami. O dziwo już sam ten fakt nico pomógł. Ale tylko nieco. Mąż udziela się jak może, ale i tak przez większość dnia wszystko jest na mojej głowie. Kolejną pozytywną cegiełkę postanowiło dorzucić moje dziecię - zaczęło sobie na nowo układać porządek dnia i jakoś udaje nam się trzymać mniej więcej tej rutyny do dziś. Rutyna z dzieckiem jest fajna, ono ma poczucie bezpieczeństwa, a ja wiem jak zagospodarować czas. Dni, mimo że bardzo do siebie podobne, zaczęły nam jakoś milej upływać.
Niedawno też trafiłam na teksty na ten temat na dwóch z moich ulubionych blogów i podniosło mnie to nieco na duchu. To niby oczywiste i mało odkrywcze, ale jakoś pomogła mi świadomość, że nie jestem z tym problemem sama.
Jakoś powoli wszystko zaczyna na nowo nabierać barw. Choć do ideału jest jeszcze daleko. Jak na zbawienie czekam na miejsce w żłobku i możliwość powrotu do pracy, wyjścia do ludzi - dorosłych! Może za kilka miesięcy się uda. Póki co trzymam się myśli, że wiosna coraz bliżej. Staram się łapać każdą chwilę ładnej pogody, fajnie, jeśli uda się nam wybrać na dłuższy spacer. Znalazłam sobie odmóżdżające i relaksujące zajęcie, na które szukam paru chwil każdego dnia. Gadzinka współpracuje i część dnia pięknie się sama bawi, ucina sobie regularne, czasem dłuższe drzemki. Da się z nią całkiem sprawnie ogarnąć mieszkanie (choć czasem naczynia mogą poczekać, aż mąż wróci z pracy), zrobić zakupy i przygotować posiłki. Jest nieźle, nie skupiam się na gorszym nastroju, odganiam czarne myśli, cieszę się pierdołami i staram się coraz więcej robić dla siebie. Jakoś się kręci.
Decydując się na macierzyństwo wiedziałam, że będzie to nie lada wyzwanie, nie spodziewałam się jedynie, że będzie to aż tak ciężkie psychicznie. Szkoda tylko, że tak mało się o tym mówi, choć chyba na szczęście coraz więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz